sobota, 5 października 2013

Szaleni przeciwko husarzom

Artykuł autorstwa dr Radosława Sikory ze strony kresy.pl. Sikora jest badaczem znanym w środowisku rekonstrukcyjnym (głównie skupionych na odtwarzaniu XVII wieku) specjalistą z dziedziny husarii oraz tematów powiązanych. Sam zresztą czynnie bierze udział w Ruchu Rycerskim. Zapraszam do tej ciekawej lektury.

Obserwujący zmagania rycerstwa polskiego z deli junakami Zygmunt Rożen, zwrócił się do głównodowodzącego, Mikołaja Mieleckiego, aby zezwolił mu i jego ludziom (około 50 kawalerzystów), włączyć się do walki. Mielecki zgodził się. Rożen rzucił się w najbardziej niebezpieczne miejsce - tam, gdzie stała czerwona chorągiew deli junaków.

Kim byli „szaleni”?


W XVI i XVII wieku, nazywano ich w Polsce deli junakami. Byli elitą kawalerii Imperium Osmańskiego. Sami siebie nazywali zatočnici, co oznacza tych, którzy wyzywają innych do boju. Ich żywiołem była walka indywidualna, gdyż właśnie pojedynkując się z najlepszymi żołnierzami przeciwnika, mogli wykazać się swoimi umiejętnościami i męstwem. Turcy nazywali ich deliler (deli, to liczba pojedyncza; deliler to liczba mnoga), co oznacza „szaleni”. Wynikało to z tego, że „szaleni” szukali najbardziej niebezpiecznych miejsc i okazji do wykazania się swoją niepospolitą odwagą. By zasłużyć na miano deli należało przeżyć dziesięć pojedynków.
Najobszerniejszą charakterystykę deli junaków XVI wieku, pozostawił Francuz Nicolas de Nicolay, który podróżował po państwie sułtana w 1551 roku:
„Deli junacy są awanturnikami, jak i są to lekkokonni, których zajęciem jest poszukiwanie przygód w miejscach bardzo niebezpiecznych, w których poprzez wojenne wyczyny z użyciem broni mogą dać dowód cnoty i męstwa. Stąd też przyłączają się chętnie do armii wielkiego Turka [sułtana] bez żadnego żołdu (tak jak akindżi), chociaż większość z nich jest żywiona i oporządzana z kieszeni baszów, bejlerbejów i sandżakbejów [zwanych w szesnastowiecznej Polsce sędziakami], z których każdy posiada w swym orszaku pewną liczbę najbardziej dzielnych i walecznych deli junaków. Zamieszkują oni części Bośni i Serbii sąsiadujące z jednej strony z Grecją a z drugiej z Węgrami i Austrią. Za naszych czasów zwani Serbami i Chorwatami, są oni prawdziwymi Ilirami, których Herodian w żywocie [Septymiusza] Sewera opisuje jako bardzo dzielnych ludzi wysokiego wzrostu, dobrze zbudowanych i umięśnionych, posiadających cechy lwa, ale charakteru najbardziej złośliwego i obyczaju bardziej niż barbarzyńskiego, wielkiego polotu, i łatwości w ich oszukaniu. Niemniej jednak byli oni w dużym poważaniu u Aleksandra Wielkiego za to, że często podejmowali się wziąć na siebie okupowanie Macedonii. Turcy nazywają ich deli, co oznacza śmiali szaleńcy. Lecz między sobą zwą się zataznicy [właściwie „zatočnici”], co w ich języku oznacza wyzywacze ludzi [to jest ci, którzy wyzywają innych do boju], ponieważ każdy z nich jest zobowiązany stoczyć dziesięć walk (by zasłużyć na tytuł i godło deli junaka czyli zataznika) z wyzwanymi walcząc w bezpośrednim starciu do skruszenia kopii na przeciwniku. W walce stosują odziedziczone po przodkach pewne podstępy i sztuczki z taką zręcznością i odwagą, że zazwyczaj stają się zwycięzcami. Pierwszego deli junaka zobaczyłem w Adrianopolu, gdzie z panem d’Aramont byliśmy w domu Rostana baszy – pierwszego wezyra, do którego ów deli junak należał. Tenże nie tyle na moją prośbę, co w nadziei otrzymania jakiegoś podarku, jak był przyzwyczajony, podążał za nami aż do mieszkania. Tam podczas przyjęcia mogłem obserwować jego osobę i dziwny ubiór, który przedstawiał się następująco: Jego żupan oraz długie i szerokie spodnie, które Turcy zwą saluary [szarawary] były ze skóry młodego niedźwiedzia futrem na zewnątrz, a na saluary nasunięte miał buty lub trzewiki z żółtej koźlej skóry [marokin] spiczaste z przodu, bardzo wysokie z tyłu i podkute, wyposażone w szerokie i długie ostrogi. Na głowie nosił długą czapkę w polskim lub gruzińskim stylu zwisającą na ramię, zrobioną z cętkowanej skóry lamparta. A na niej tuż nad czołem, by wydać się bardziej groźnym, przyczepił w poprzek ogon orła. A dwa skrzydła z dużymi złoconymi gwoździami przymocowane były do niewielkiej tarczy, którą nosił zawieszoną na temblaku u boku. Jego uzbrojenie stanowiły szamszir [rodzaj szabli], sztylet [puginał?] i noszony w prawej ręce buzdygan, czyli metalowa maczuga, bogato inkrustowany. Ale kilka dni później po wyjeździe z Adrianopola wojska, które Achmat basza (którego później wielki pan [sułtan] rozkazał udusić w jego łóżku) prowadził do wielkiego pana w Siedmiogrodzie, zobaczyłem deli junaka dosiadającego pięknego tureckiego konia nakrytego całą skórą z wielkiego lwa. Dwie przednie łapy szczepione były na piersi, a dwie pozostałe zwisały z tyłu. Buzdygan miał przyczepiony do siodła, a prawa ręka dzierżyła długą wydrążoną kopię z dobrze zaostrzonym grotem. Całość była w bardzo osobistym stylu, jak to widać w zaprezentowanym portrecie [ilustracja 4]. By zaspokoić mą ciekawość spytałem go jeszcze przez dragomana, jakiej był narodowości i jaką wyznawał religię. Otrzymałem poważną odpowiedź, że był Serbem ale jego dziad wywodził się z Partów, ludu niegdyś bardzo słynnego i cenionego, najbardziej wojowniczego ze wszystkich krain Wschodu. A jeśli chodzi o religię, to żyjąc wśród Turków według ich prawa ukrywał, że był chrześcijaninem – z urodzenia, z serca i z woli. I aby mnie o tym przekonać odmówił w potocznej grece i po słoweńsku Ojcze Nasz, Pozdrowienie Anielskie i Skład Apostolski. Zapytałem go też, dlaczego ubiera się tak dziwnie i z taką ilością piór. W odpowiedzi usłyszałem, że to w celu zaprezentowania się wrogowi bardziej groźnym i przerażającym. A jeśli chodzi o pióra, to mogli je nosić tylko ci, którzy osobiście wykazali się pamiętnymi czynami, ponieważ wśród deli junaków pióropusz uznawany jest za prawdziwą ozdobę dzielnego człowieka wojny. I to było wszystko, czego mogłem się dowiedzieć od tego miłego deli junaka.”
Francuzowi temu zawdzięczamy również dwie ilustracje spotkanych przez niego deli wojowników (zob. galeria).
W roku 1557, czyli ledwie 6 lat po tym, gdy francuski podróżnik spotkał deli junaków, uczestnik polskiego poselstwa do Turcji, Erazm Otwinowski, miał podobną okazję podziwiania tych wojowników. Pozostawił jednak znacznie krótszą ich charakterystykę:
„Pograniczni ludzie albo służebni, którzy tam przyjeżdżają, które oni deliami zową, ci tylko tak chodzą jako i jeżdżą w ostrogach, z pierzem pospolicie żurawiem białem i według tego, jako który zwycięstwo otrzymał, tylko piór białych u kiwiora [rodzaj nakrycia głowy] nosi i z bronią wielką, aby znać było ukrainnego [pogranicznego] witezia [rycerza].”

Na mołdawskiej ziemi


W 1572 roku, Ioan Vodă cel Viteaz (zwany w Polsce Iwonią Okrutnym), chcąc zagwarantować sobie władzę w Mołdawii, miał do niej sprowadzić aż 6000 deli junaków. Stanęli oni do walki z kawalerią polską, która z kolei wspierała jego przeciwnika, Bogdana Lăpusneanu (Bogdana IV).
Polska wyprawa do Mołdawii nie była oficjalną interwencją Rzeczypospolitej w mołdawskie sprawy wewnętrzne. Dożywający swych ostatnich dni król Zygmunt August zezwolił tylko na udzielenie prywatnej pomocy Bogdanowi, gdyż oficjalna interwencja wiązałaby się z ryzykiem wybuchu otwartej wojny z Imperium Osmańskim, które również rościło sobie pretensje do zwierzchnictwa nad tym krajem, nie uznając hołdowniczego wobec Polski aktu Bogdana IV. Do Mołdawii ruszyły więc wojska w części złożone z zaciągów poczynionych przez magnatów polskich. Najwięcej z nich przyprowadził niedoszły teść Bogdana, Jan Tarło. Szwagier Jana Tarły, hetman Jerzy Jazłowiecki, wbrew woli króla, wydzielił z regularnych wojsk kwarcianych znaczne siły i posłał je na pomoc Bogdanowi. Wraz z innymi zaciągami i sługami hospodara, którzy pozostali wobec niego lojalni, nazbierało się łącznie 2000 żołnierzy. Tak małą armię wywiódł Mikołaj Mielecki z Polski. Ale i ta liczba wkrótce uległa redukcji. Już po przekroczeniu granicznej rzeki Dniestr, pod Czerniowcami dokonano przeglądu i selekcji wojsk ekspedycyjnych. Siedmiuset najmniej zdatnych do boju odesłano do domów. W głąb Mołdawii ruszyła armia licząca sobie ledwie 1300 żołnierzy, z czego niecałe 1000 kawalerii. W większości husarze. Nad sprowadzoną z Chocimia artylerią ogólne dowództwo powierzono Jakubowi Jordanowi. Dysponował on co najmniej 12 działkami i 1 dużym działem. Jak to zwykle bywało, żołnierzom towarzyszyła luźna czeladź, to jest służba obozowa. Jej liczbę można szacować na około 2000 – 3000. Dawałoby to łącznie około 4000 zdolnych do walki mężczyzn. Zastępcą naczelnego wodza Mikołaja Mieleckiego był wojewodzic ruski i starosta stryjski w jednej osobie, Mikołaj Sieniawski.
Mający poparcie sułtana Iwonia, miał zaciągnąć z Imperium Osmańskiego liczne wojsko, z czego aż 6000 deli junaków. Dowodził nimi sandżakbej białogrodzki. Armia Iwonii, razem z Mołdawianami, którymi dowodził Dumbravă, miała liczyć 100 000! Ale wielkość ta jest z całą pewnością mocno zawyżona. W roku 1574, przeciwko Turkom, Iwonia miał zmobilizować (nie licząc zaciężnych kozaków polskich) 33 000 mężczyzn, z czego około 20 000 słabo uzbrojonej piechoty chłopskiej. To był maksymalny potencjał mobilizacyjny tego kraju. Jednak Iwonia, który w chwili wkroczenia Polaków do Mołdawii w 1572 roku rządził tym krajem ledwie od dwóch miesięcy, nie mógł wówczas zmobilizować tak licznej armii.
Połączone wojska Iwonii szacuję na około kilkanaście tysięcy żołnierzy. Wraz z luźną czeladzią w wojsku osmańskim, wołoskim i mołdawskim, liczba ta ulega podwojeniu. Nie wydaje mi się jednak, aby znacząco przekroczyła 30 000. Są to oczywiście tylko szacunki, które mogą być obarczone znaczącym błędem.
W sytuacji, gdy Mołdawianie opowiedzieli się za nowym hospodarem, Mielecki nakazał powrót do Polski. Po serii mniejszych i większych starć, żołnierze koronni wycofali się do własnego kraju, co oznaczało osobistą porażkę Bogdana, choć już nie polskiej polityki, gdyż Iwonia, przybrawszy tytuł Jana III, tak jak i jego poprzednik Bogdan, złożył akt hołdowniczy wobec polskiej Korony. Zanim jednak do tego doszło, osmańskie wojska Iwonii kilkakrotnie zmierzyły się z Polakami. W jednym z takich starć, a doszło do niego 10 kwietnia 1572 roku, wzięło udział aż 1000 deli junaków!

Husarze w walce z szalonymi


W nocy poprzedzającej starcie wojska koronne zajmowały obronną pozycję – między Prutem a nieokreśloną z nazwy mniejszą rzeką. Polacy spędzili noc na czuwaniu w pełnej gotowości bojowej. O świcie okazało się, że również i nieprzyjaciel jest gotowy do walki, lecz przedzielająca obie armie rzeka Prut nie dopuściła do uderzenia głównych sił Iwonii. Dowódcy tychże zdecydowali się najpierw związać Polaków walką wydzieloną grupą kawalerii (w tym celu użyto około 1000 deli junaków), przeprawić pozostałe wojska, otoczyć zewsząd Polaków i jeśli już nie rozbić samego taboru, to przynajmniej zablokować go w widłach wspomnianych tutaj rzek.
Nie jest pewne, czy przed starciami, do których doszło tego dnia, tabor wojsk koronnych wyruszył w drogę. Być może dopiero szykował się do dalszego marszu. W każdym razie jego tyłów pilnowała wyposażona w rohatyny chorągiew kozacka Mikołaja Herburta (etatowo 100 koni) i dysponująca kopiami rota husarska Jana Jordana (etatowo także 100 koni). Z nimi to, w pierwszej kolejności, starli się deli junacy. Zaczęło się od tego, że któryś deli, podjeżdżając pod szyk wojsk koronnych, zaczął wyzywać Polaków na harc. Z roty Herburta wyskoczył wtedy Stanisław Występ. Przypadł z boku do deli i pchnął go swoją rohatyną. Cios okazał się śmiertelny.
Warto w tym miejscu zrobić małą dygresję i przeanalizować sposób walki obu przeciwników. Deli junak dysponował kopią o konstrukcji analogicznej do kopii husarskiej. Była to długa broń drzewcowa – znacząco dłuższa od rohatyn kozackich. Dlatego frontalne starcie nie wchodziło w rachubę, o czym dobitnie świadczy inny epizod, do którego doszło jeszcze w trakcie tej samej wyprawy, lecz już po przybyciu wojsk koronnych do Chocimia, leżącego nad Dniestrem, czyli ówczesną granicą polsko – mołdawską. Wtedy to, w jednej z akcji, Mikołaj Sieniawski chciał wysłać do boju roty Temruka i Herburta. Ich rotmistrzowie odpowiedzieli, że nie sposób lekkozbrojnych kawalerzystów z rohatynami posłać przeciwko Turkom używającym kopii i tarcz, gdyż ci pierwsi nie mieliby szans. Temruk i Herburt zaproponowali, aby posłać przeciwko Turkom kopijników, gdyż kopijnicy z kopijnikami łacniej potykać się mogą. Sami zaś obiecali skoczyć na przeciwnika z innej strony. Sieniawski wysłuchał tej rady i posłał do boju husarzy Jana Jordana.
Oba te epizody są świetną ilustracją tego, o czym niemal wiek później pisał Aleksander Maksymilian Fredro:
„Bo kopija [husarska] dobra [jest] na spiśnika pieszego [pikiniera] niemieckiego, na husarzów węgierskich i tureckie dzidy, dla rozerwania i przesiągnienia [pik, kopii i dzid nieprzyjaciela] długością swoją; rohatyna zaś, o której się mówi [rohatyna wykonana z drzewa jodłowego, o długości 5 – 5,5 łokcia, czyli około 3 – 3,3 m], dobra [jest] na rajtara niemieckiego, na kozaka pieszego, na Tatarzyna konnego, bo dla lekkości tam i ówdzie łatwo się z nią obrócić. W ciągnieniu [marszu] zaś na sznurach z ramienia lewego może wisieć, żeby prawa ręka wolna była dla władania.”
Kopie husarzy polskich, dzięki swej długości, nadawały się do frontalnego starcia z nieprzyjacielem dysponującym długą bronią drzewcową. Ale nie można nimi było tak obracać, jak krótszą rohatyną. Ta ostatnia nadawała się do szybkich obrotów, do walki w rozsypce, do harcu, ale nie nadawała się do frontalnego starcia z przeciwnikami dysponującymi dłuższą bronią drzewcową. A takimi byli właśnie deli junacy. Stanisław Występ nie miał więc lepszego wyjścia, jak tylko zaatakować deli z boku.
Po zwycięskim starciu Występa, na pomoc powalonemu deli junakowi skoczyli jego towarzysze. Polacy nie zostawili triumfatora samemu sobie i również ruszyli do boju. Zaczęła się regularna bitwa, w której ze strony polskiej wzięła początkowo udział husaria Jana Jordana i kozacy Mikołaja Herburta. W którymś momencie włączyli się w nią kawalerzyści Stanisława Lanckorońskiego (rota owa liczyła sobie etatowo 50 koni), tracąc w walce jednego ze swoich ludzi, nazwiskiem Zebro (a może Żebro?).
Obserwujący zmagania rycerstwa polskiego z deli junakami Zygmunt Rożen, zwrócił się do głównodowodzącego, Mikołaja Mieleckiego, aby zezwolił mu i jego ludziom (około 50 kawalerzystów), włączyć się do walki. Mielecki zgodził się. Rożen rzucił się w najbardziej niebezpieczne miejsce – tam, gdzie stała czerwona chorągiew deli junaków.
Chorągiew w każdej armii była otoczona szczególną opieką. Broniono jej zażarcie, gdyż jej utrata okrywała i samego chorążego, i cały oddział hańbą. Do jej ochrony służyli specjalnie wyznaczeni ludzie. W tym przypadku, w pobliżu chorążego stali trzej deli junacy z kopiami. Co bardzo ważne – stali. I nie zdążyli rozpędzić koni wychodząc naprzeciw atakującego Rożna. Ten zaś tak szybko i sprawnie uderzył na chorążego, że uciął mu rękę i ze zdobytą chorągwią zaczął się oddalać. W międzyczasie trzej deli junacy uderzyli swoimi kopiami w Polaka, „ale iż nie z rospędu, przeto nie był od nich szkodliwie ranion”. Zygmunt Rożen wrócił więc do Mieleckiego ze zdobyczną czerwoną chorągwią deli junaków. Kim był człowiek, który dokonał tego wybitnego czynu?

***
Zygmunt Rożen herbu Gryf urodził się w 1531 roku, więc w chwili opisywanej tu walki miał 41 lat. Jak notuje jego szesnastowieczny biograf, Bartosz Paprocki, Zygmunt Rożen „prawie a cunabulis [od urodzenia] w sprawach się rycerskich ćwiczył, y wiele mu w nich szczęście służyło, a to naznaczniey [najbardziej] za wieku mego [za moich czasów].” Od lat 50. XVI wieku brał udział w rozlicznych wyprawach wojennych. W roku 1572 miał już w swojej karierze wojskowej i wyprawę do Mołdawii (1561 roku), i w jej trakcie, udany pojedynek z kopijnikiem, co również opisał Paprocki. Przytoczę ten opis w całości, gdyż pokazuje on i świetne wyszkolenie, i charakter, i znakomite opanowania konia przez Rożna:
„Gdy Despoth [Jakub Heraklides Despot], ktory się pisał Samiorum Dux, za pomocą Albrychta Łaskiego, sieradzkiego wojewody z domu Korab, na woiewodztwo wołoskie był prowadzon. Gdy im zaszedł z ludem Alexander woiewoda wołoski, tam naprzod w obyczaiu traktatow posłał Alexander, aby posłan był hetman w pole, ktoryby też z iego hetmanem o pokoiu traktował.
Wyiechał Racz Mihał hetman wołoski, ktory był posłan od Janusza krolewica na pomoc Alexandrowi woiewodzie, za ktorym pacholę z kopią [jechało]. Wyiechał też Zygmunt Rożen, iako hetman starszy nad ludźmi woiewody sieradzkiego, sam tylko. A gdy się iuż ku sobie przybliżali, dodał chłopiec Raczowi kopiey, skoczył do Rożna, Rożen do rusznice; uffaiąc żarkości konia swego, stanął, upatrzywszy czasu skoczył koniem w stronę [uskoczył na bok], [i dlatego] chybił go Racz [swoją kopią]; Rożen go z rusznice nie chybił, acz kulą przyprawną, iednak zbroia [Racza] nie puściła, wszakoż się przywłoka na nim [Raczu] zapaliła, ktorey ugasić nie mogł, począł uciekać, Rożen za nim aż do woyska; przebił się przez woysko wołoskie y węgierskie, z wielką żałością swych, był tam o ćwierć godziny, wszakoż serca swych ucieszył, gdy go potym zdrowego obaczyli, zdradę Raczowę przeklinaiąc.”
O charakterze Zygmunta Rożna świadczy także epizod z września 1574 roku. Wtedy to, w trakcie najazdu tatarskiego, będąc bardzo ciężko chory, poprosił hetmana Jerzego Jazłowieckiego o pozwolenie towarzyszenia armii koronnej. Jazłowiecki wyraził zgodę. Rożen, w asyście swojego 35-konnego pocztu, jechał na wozie tak długo, aż wieść przyszła, że Tatarzy są już blisko. Uprosił wtedy hetmana o dodatkowych 30 ludzi, zszedł z wozu, wsiadł na konia i na czele 65 ludzi ruszył do boju przeciwko około 300 Tatarom. Sam starł się z ich dowódcą. Po zażartej walce Tatarów rozbito, kładąc 52 trupem i ujmując 26. Reszta pierzchła z pola walki.
Jak widać, Zygmunt Rożen był urodzonym wojownikiem. Szkolony od dzieciństwa do walki, świetnie jeździł konno, znakomicie posługiwał się i rusznicą, i bronią białą. Brawurowy. Szukał okazji do walki w najbardziej niebezpiecznych miejscach, w czym nie przeszkadzała mu nawet ciężka choroba. Ten to polski szlachcic zdobył chorągiew deli junaków.
***
Zdobycie chorągwi było przełomowym momentem starcia. Gdy jej zabrakło, „Turcy [...] poczęli się mieszać”. Ostatecznie udało się ich wpędzić do rzeki. To był już koniec walk tego dnia. Po utracie „jednego ze swych znakomitych bojowników”, który „był w zawoju zielonym, [i] wiele w tej tam potrzebie [bitwie] a znacznie sobie poczynał”, po utracie około 400 innych deli junaków, dowódcy wojska Iwonii porzucili swój plan zablokowania armii koronnej w widłach rzek. Polacy ruszyli w dalszą drogę – w stronę Chocimia.

Dr Radosław Sikora

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz